sobota, 29 października 2016

Na to chyba nie ma tytułu...

Jeszcze emocje chyba nie opadły po ostatnim spacerze, na którym przelała się fala goryczy. Muszę to gdzieś wylać z siebie i mówić o tym głośno bo podejrzewam, że większość z nas ma takie same problemy. Idiotów w dzisiejszych czasach nie brakuje, musicie się z tym zgodzić. Niestety to, co ostatnio mnie spotkało to było już przegięciem. Wszystkie sytuacje jakie tu opiszę, zdarzyły mi się w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Ale od początku.

Na wyluzowanie piękne zdjęcie Blołka. Fot. Kasia Tyszkiewicz
Pierwsza sytuacja, jak wszystkie inne pozostałe, miała miejsce w parku. Wyszłam wieczorem z Blow na trening, przećwiczyć układ do pokazu, było już ciemno. W trakcie treningu Blow był - rzecz jasna - spuszczony, a w trakcie przerwy - leżał odłożony bez smyczy. Zobaczyłam grupkę osób (liczyła może z 15 osób), z psami, które totalnie miały gdzieś właścicieli, zaczepiały wszystkich i wszystko co się rusza. Liczyłam, że gdy ludzie zobaczą, że coś robimy (stali mniej więcej na odległości max 10 metrów od nas) zapną psy na smycz czy też je chociażby przypilnują, aby nie podeszły. Ale się przeliczyłam, i to ostro. Najpierw podszedł do nas owczarek szwajcarski, i już wtedy złapałam Blow za obrożę. A potem zaczęły podchodzić wszystkie, kolejno. To były różnorodne psy, wszystkie były ogromne, po mastiffy tybetańskie, białe owczarki szwajcarskie, owczarki australijskie, kundle itd... Bałam się, że Blow może zacząć bronić zabawek i mnie, więc dwa razy poprosiłyśmy o zabranie psów, niestety - zero reakcji, ludzie się zatrzymali i patrzyli z rękoma w kieszeni, coś tam mówiąc do siebie, ale nie było to raczej na temat. Trzeci raz powiedziałam coś w stylu "proszę zabrać psa, bo mój się może rzucić, a bardzo bym nie chciała, aby zaczęły się gryźć". Same słowa w sobie agresywne nie są, ale myślę, że mój ton dosadnie pokazywał, że moja cierpliwość jest na granicy wytrzymałości. Podszedł tylko jeden gościu, zabrać mastifa tybetańskiego, i tyle. Reszta się patrzyła z rękoma w kieszeni. Na odchodne, powiedziałam "ja pierdole", ale nie w ich stronę, jednak było dosyć głośne. Skomentowali to jako brak kultury, zapytałam coś w stylu co w takim razie sądzą o swoim zachowaniu, gdy czyjeś prośby mają gdzieś? 😉 powiedzieli, że jeśli chce robić sobie jakieś treningi to mam iść na jakiś plac. A nie w parku je robić. Yyy? A co to za różnica czy ja spaceruję z pieskiem, rzucam mu patyk czy trenuję frisbee? No nieważne, jak zwykle, to z nas chcą zrobić idiotów.
Druga sytuacja też miała miejsce podczas tego samego wieczoru - podszedł do nas york. Na początku tylko sobie wąchał trawkę. I już wtedy, rozglądałam się za właścicielem, aby poprosić o zabranie psa. Ale ów york zaczął gwałcić Blow, Blow w tym momencie go przegonił za to, z piskiem uciekł na metr, z kilka minut się pokręcił koło nas i odszedł. Cały czas słyszałam nawoływanie, a raczej gwizd, ale było to tak dalekie, że nie pomyślałam, że może tyczyć się to tego yorka. Za jakieś pięć minut, mimowolnym krokiem podąża para z shih tzu na smyczy i pytają czy nie widziałyśmy małego pieska. "Owszem, widziałyśmy 10 minut temu, radzę się pośpieszyć bo poszedł zupełnie w inną stronę", odparł "a ok, dzięki, znajdzie się." i ruszył tak samo, obrzydliwie powolnym krokiem. Na tym samym spacerze miał miejsce jeszcze podbiegający amstaff, który za wszelką cenę chciał zabrać frisbee, ale tu akurat na plus - bo odwołany. Chociaż, gdy wiem że pies poleci do zabawki, to go po prostu zapinam a nie podlatywał z dwa czy trzy razy. No i kundel, który biegał koło nas, a właścicieli widać nie było... Cóż.
Trzecia sytuacja miała miejsce przy ruchliwej ulicy, na chodniku. Warto dodać, że mieszkam w centrum dużego miasta, więc to nie była jakaś wiejska uliczka. Przechodzę przez pasy z dwoma psami. I nagle widzę z naprzeciwka biegnie do mnie chesapeake bay retriever. Przeszłam już na drugą stronę ulicy, zatrzymałam się, bo to był mój cel podróży, gdyż tam byłam umówiona. Właściciel zawołał kilka razy tego psa w trakcie, kiedy ten biegł, ale nie muszę chyba mówić, że bezskutecznie i na tym się zakończyło. Piesek podszedł najpierw do Nadii, a ja w tym czasie zapytałam właściciela czy mógłby go zabrać, o dziwo - spacerkiem bo spacerkiem, ale zaczął iść. Gdy Nadia mu się już znudziła, celem do którego zmierzał, był Blow, który tego psa nie toleruje, złapałam go więc prawie za obrożę i odciągnęłam jak najdalej się tylko dało, Blo zaczął warczeć, a w tym momencie kochany chesapeake się rzucił. Wyglądało to mniej więcej tak, że rozdzielałam dwa gryzące się przy moich nogach psy, jeden w jedną rękę drugi w drugą, trzymając jeszcze na smyczy Nadię. Mniemam, że około trzydzieści kilo podniosłam jedną ręką za sierść i odciągnęłam od Blow, na którego naskoczył. Właściciel podszedł, gdy już było kilka sekund po odciągnięciu, wziął ode mnie psa chesapeake i tyle, odszedł. Ani żadnego przepraszam, ani żadnej ingerencji, wówczas gdy już zaczęły się gryźć.
Czwarta sytuacja miała miejsce już pod koniec spaceru, Blow trochę ode mnie odbiegł, a wtem zaczęły go gonić dwa inne psy, jeden był mocno w typie owczarka niemieckiego, a drugi mocno w typie pitbulla (oba były ogromne i upasione), Ble zaczął przed nimi uciekać, zrobiły może z 50 metrów za nim aż w końcu go dogoniły, wpadły na niego i zaczęły go gryźć.Tutaj pewnie nasuwa się pytanie. Gdzie jest właściciel? Dobre pytanie widziałam kogoś 50 metrów za krzewami, ale czy to on? Być może, bo stamtąd przybiegły psy. Trwało to chwilę, bo później wbiegłam w nie krzycząc "kurwa, na smycz!" tak, aby baba usłyszała, mając nadzieję, że to właścicielka, bo liczyłam na jakąkolwiek reakcje. Choć myślę, że powinna ona nastąpić, wówczas gdy słychać było warkot. Jeden pies odpuścił, drugi jeszcze miał jakiś problem i stanął nad Blow. Wyjęłam go spod "owczarka" za skórę na kryzie. Wtem wynurza się z krzaków królewna. Z rękoma w kieszeni, z miną, jakby nic się nie stało. Zaczynam do niej bluzgać, że kundle się na smyczy trzyma albo chociaż się interweniuje, zaczęła je zapinać na smycz, ruchem tak wolnym, że nawet nie będę tego komentować. Sprostowałam to zdaniem "trzeba było tak wcześniej, to bym 20 kg właśnie na rękach nie trzymała.". Tak wkurwiona jeszcze dawno nie byłam, ale "najlepsze" było jeszcze przede mną.
szczeniak asta :)

Piąta
i ostatnia (póki co) taka "większa" sytuacja i mam nadzieję, że to naprawdę będzie już koniec takich sytuacji miała miejsce w środę (26 paź). Umówiłam się ze znajomą w parku, czekając na nią, podszedł do nas szczeniak amstaffa (widoczny na powyższym zdjęciu), Blow trochę się z nim poganiał, ten piesek się przywitał ze mną i w pewnym momencie podbiegł do nas drugi amstaff, starszy. Młody zaczął gwałcić Blow, a Blow zaczął się na to denerwować, wydaje mi się że starszy bronił malucha albo myślał że Blow mu się stawia i chciał go ustawić, pogonił go raz, tak dosyć łagodnie, ale widziałam że na tym się nie skończy, więc po prostu chciałam zabrać stamtąd Blow, a więc stojąc od nich 20 metrów podeszłam, odciągnęłam za obrożę napierającego na Blow starego asta, a w tym momencie chciałam złapać Blow ale on z tym szczeniakiem zrobili krok dalej, puściłem więc tego starucha, a staruch jak wyleciał do Blow z ryjem i od razu chciał łapać za kark, dobrze że Blow się w dobrym momencie położył, a ja w tym czasie, nie zastanawiając się ani sekundy, bo praktycznie ta sekunda myślenia mogła być już ostatnią mojego psa.... chwyciłam i podniosłam Blow JEDNĄ RĘKĄ NA WYSOKOŚĆ SZYI za sierść i skórę na łopatkach, zrobiłam to tak szybko, że ast się chyba nawet nie skapnął. Podejrzewam, że uratowałam mu życie, bo ast doleciał z zębami IDEALNIE do karku, i naprawdę - ćwierć sekundy dłużej i jego szczęki by się tam znalazły. Kocham go najbardziej na świecie i nie wyobrażam sobie, że coś mogłoby mu się stać. Jestem tak bardzo "za nim" i podobnie jest w drugą stronę, że nawet sobie nie mogę tego wyobrazić, jak mocno jesteśmy ze sobą związani. I tutaj też nasuwa się kolejne, to samo pytanie - gdzie właściciel? Rozmawiał sobie z kolegą 50 metrów dalej, a gdy już było po całym zajściu, nawet się nie odwrócił. Gdy te same psy chciały podejść do idącej do mnie mojej znajomej, ta skróciła psa, a on bezczelnie zapytał "czy coś się stało?", odpowiedziała na to, że jej może się rzucić na szczeniaczka, właściciel odpowiedział "no i coś się stanie?"... Nawet tego nie skomentuję. O dziwo, zabrał tego starucha, ale szczeniak i tak sobie podchodził do wszystkich psów. Są ludzie, i parapety. Jak to mawiają.

tak wyglądała noga mojego brata, gdy wyszedł z psem do parku NA SMYCZY.

wtorek, 24 maja 2016

Serce, stawy. Jak otyłość wpływa na nie?

          Dobra, czas na chwilę odkurzyć bloga, bo poprzez natłok informacji chyba nie jestem w stanie ogarnąć życia i chciałabym gdzieś to z siebie "wylać" oraz coś Wam przez to przekazać, no a przede wszystkim chciałabym jakąś notkę w postaci "pamiętnika". Blog jest o Nadii, więc ten post będzie głównie o niej.


Ostatnia notka była o zdrowiu Nadii, ta będzie podobna, bo od tamtej notki nie dzieje się u niej nic szczególnego poza wycieczkami dom;wet;dom;wet;dom.




 





Chyba nie muszę mówić, że Nadia wyglądała prawie zawsze strasznie, a przez rok siedzenia w domu wygląda jeszcze gorzej i jej waga dobiła prawie do 40 kg (żeby było jasno - przy wzroście 51 cm). Jej optymalna waga, przy jakiej wygląda okej, to około 28 kg, w efekcie ma aktualnie jakieś 10 kg za dużo. To co wyżej opiszę, jest spowodowane prawdopodobnie starością, ale waga w tym nie pomaga, dlatego omdlenia są tak częste (bo serce nie daje rady), no i łapy nie dają rady. Jeśli komukolwiek się wydaje, że otyłość psa, jest okej i nigdy nie odbije się na zdrowiu psa, "bo teraz jest dobrze i fajnie", to głęboko się myli, ale mam nadzieję, że nigdy nikt nie będzie musiał patrzeć na nieprzytomnego, zjeżdżającego psa, który niejednokrotnie prawie walnął głową o schody, gdyby nie moja reakcja. Straszne? Możecie sobie wyobrazić tylko to, co wtedy czułam, bo nie ma chyba nic straszniejszego od widoku ledwo żyjącego psa i tak naprawdę kroku od jego stracenia. Bo w końcu nikt mi nie da gwarancji, że z powrotem dojdzie do siebie. Nie będę słodzić, napiszę prosto z mostu tak, jak jest, bo problem grubych psów jest ogromny, a właściciele nie zdają sobie sytuacji z tego, jak bardzo niszczą życie swojemu psu przez to, a przy okazji swoje, bo odejście przyjaciela, do fajnych atrakcji nie należy. Swoją drogą, nie wiem jak można utyć psa tak, że zmienia się w świnię, serio. Co to daje? Ani to piękne, ani to wygodne, a przede wszystkim - ani to zdrowe. Wręcz bardzo odwrotnie. Żeby była jasność - Nadię karmiła moja mama, dlatego tak wygląda, teraz karmię ją ja i karmić będę żeby schudła a potem utrzymywała prawidłową wagę. Chyba jakoś Blow wygląda? ;)


Więc zacznijmy od początku. Od lutego do kwietnia Nadia omdlała mi na schodach albo po wejściu na nie około 4 razy. Od razu wet, tabletki, leki. Mówi się o tym dosyć łatwo, zwłaszcza w takim odstępie czasu, ale nie ma chyba nic gorszego niż łapanie własnego psa, który po kilku kaszlnięciach osuwa się na wiotkich nogach. Generalnie w ciągu kilku razy kiedy pojawiłam się w tej samej klinice, ale cały czas u innych lekarzy, ŻADEN nie zwrócił uwagi na jej wagę, żaden nie poradził, aby schudła. Heh, mentalność polskich lekarzy, a niby na korytarzu aż się roi od Royal Caninowskich plakatów "stop optyłości zwierząt". Smutne, ale prawdziwe.


Po około dwóch miesięcy faszerowania tabletkami, które miała niby przyjmować do końca życia, pies znowu zjechał mi po schodach. Po tym incydencie miałam umówić się na USG serca.


W między czasie suka zaczęła utykać na nogę, jednego dnia było tak tragicznie, że po wstaniu z posłania czasami nie mogła stanąć na tylną łapę i trzymała ją lekko w górze. Widać było, że nie opiera całego ciężaru na niej, ale ogólnie było ok, zwłaszcza po rozchodzeniu.


Kiedy pojechałam do weta, oczywiście suka nie zakulała, a wet kazał od razu faszerować mi psa najróżniejszymi lekami. Co w takim przypadku jeśli lek zupełnie będzie nietrafny do choroby, na jaki ciul wtedy faszerować psa jakimiś lekami? Założyłam, że chcę od razu robić prześwietlenie i dopiero wtedy, po diagnozie zdecydujemy co dalej. Rozumiem, że to jest rutyna, ale serio, kieruję to do wszystkich - zanim zaczniecie jakkolwiek leczyć, zdiagnozujcie problem, a nie leczcie w ciemno, inaczej wydawanie kasy, faszerowanie psa czym popadnie nie jest zbyt spoko ;)  Nie sztuką jest zaleczyć, a sztuką wyleczyć jeśli to możliwe. Nie lubię robić nic w ciemno, więc twardo postawiłam na swoim i właściwie wyszłam bez niczego, ale 50 zł za wizytę zostało. Wiadomo, gdy wchodzi się na ambicje, to wtedy trzeba się inaczej odegrać. Ze względu na omdlenia, wiek, powiększone serce ogólnie nie wiadomo było jak zniesie premedykację i czy w ogóle się z niej wybudzi. Od razu umówiłam ją na USG, a przy okazji USG miałam zrobić RTG bioder jeśli badanie wyszłoby ok. Mimo, że facet chciał wcisnąć mi jakieś gówno na niewiemcoalezarobię to jako pierwszy chyba z weterynarzy sam kazał odchudzić psa i powiedział coś, czego bym się nie spodziewała "lepiej żeby takie rasy były ok albo nawet przesadnie za chude, niż za grube".


Kiedy przyszedł dzień USG, bałam się bardzo, co wyjdzie, co się okaże. Po tym badaniu lekarz wziął ją na RTG, a na wcześniejszej wizycie zrobiłam badanie krwi. Mnóstwo badań, ale co poradzić, gdy zdrowie zjebało się do granic możliwości? Mentalnie byłam przygotowana na jakąś straszną diagnozę, ze względu, że żyłam ze świadomością, że mój pies ma problem z sercem i ogólnie nie jest w jak najlepszej kondycji, bałam się, że usłyszę coś jeszcze gorszego... Badania krwi wyszły ok, stwierdzona niewydolność serca, zwyrodnienia stawów, kręgosłupa, ale co najważniejsze... bioderka i kręgosłup są bardzo ok jak na ten wiek, "panewki bardzo ładnie zaokrąglone i głęboko osadzone". Ale jeszcze z tych lepszych wiadomości mogę powiedzieć, że Nadia powolutku sobie chudnie i zbiła już 2 kg. Oby tak dalej...


Zdjęcia niestety stare, ale nadal tak samo piękne. Tym akcentem kończę swój wywód. Pozdrawiam!