sobota, 29 października 2016

Na to chyba nie ma tytułu...

Jeszcze emocje chyba nie opadły po ostatnim spacerze, na którym przelała się fala goryczy. Muszę to gdzieś wylać z siebie i mówić o tym głośno bo podejrzewam, że większość z nas ma takie same problemy. Idiotów w dzisiejszych czasach nie brakuje, musicie się z tym zgodzić. Niestety to, co ostatnio mnie spotkało to było już przegięciem. Wszystkie sytuacje jakie tu opiszę, zdarzyły mi się w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Ale od początku.

Na wyluzowanie piękne zdjęcie Blołka. Fot. Kasia Tyszkiewicz
Pierwsza sytuacja, jak wszystkie inne pozostałe, miała miejsce w parku. Wyszłam wieczorem z Blow na trening, przećwiczyć układ do pokazu, było już ciemno. W trakcie treningu Blow był - rzecz jasna - spuszczony, a w trakcie przerwy - leżał odłożony bez smyczy. Zobaczyłam grupkę osób (liczyła może z 15 osób), z psami, które totalnie miały gdzieś właścicieli, zaczepiały wszystkich i wszystko co się rusza. Liczyłam, że gdy ludzie zobaczą, że coś robimy (stali mniej więcej na odległości max 10 metrów od nas) zapną psy na smycz czy też je chociażby przypilnują, aby nie podeszły. Ale się przeliczyłam, i to ostro. Najpierw podszedł do nas owczarek szwajcarski, i już wtedy złapałam Blow za obrożę. A potem zaczęły podchodzić wszystkie, kolejno. To były różnorodne psy, wszystkie były ogromne, po mastiffy tybetańskie, białe owczarki szwajcarskie, owczarki australijskie, kundle itd... Bałam się, że Blow może zacząć bronić zabawek i mnie, więc dwa razy poprosiłyśmy o zabranie psów, niestety - zero reakcji, ludzie się zatrzymali i patrzyli z rękoma w kieszeni, coś tam mówiąc do siebie, ale nie było to raczej na temat. Trzeci raz powiedziałam coś w stylu "proszę zabrać psa, bo mój się może rzucić, a bardzo bym nie chciała, aby zaczęły się gryźć". Same słowa w sobie agresywne nie są, ale myślę, że mój ton dosadnie pokazywał, że moja cierpliwość jest na granicy wytrzymałości. Podszedł tylko jeden gościu, zabrać mastifa tybetańskiego, i tyle. Reszta się patrzyła z rękoma w kieszeni. Na odchodne, powiedziałam "ja pierdole", ale nie w ich stronę, jednak było dosyć głośne. Skomentowali to jako brak kultury, zapytałam coś w stylu co w takim razie sądzą o swoim zachowaniu, gdy czyjeś prośby mają gdzieś? 😉 powiedzieli, że jeśli chce robić sobie jakieś treningi to mam iść na jakiś plac. A nie w parku je robić. Yyy? A co to za różnica czy ja spaceruję z pieskiem, rzucam mu patyk czy trenuję frisbee? No nieważne, jak zwykle, to z nas chcą zrobić idiotów.
Druga sytuacja też miała miejsce podczas tego samego wieczoru - podszedł do nas york. Na początku tylko sobie wąchał trawkę. I już wtedy, rozglądałam się za właścicielem, aby poprosić o zabranie psa. Ale ów york zaczął gwałcić Blow, Blow w tym momencie go przegonił za to, z piskiem uciekł na metr, z kilka minut się pokręcił koło nas i odszedł. Cały czas słyszałam nawoływanie, a raczej gwizd, ale było to tak dalekie, że nie pomyślałam, że może tyczyć się to tego yorka. Za jakieś pięć minut, mimowolnym krokiem podąża para z shih tzu na smyczy i pytają czy nie widziałyśmy małego pieska. "Owszem, widziałyśmy 10 minut temu, radzę się pośpieszyć bo poszedł zupełnie w inną stronę", odparł "a ok, dzięki, znajdzie się." i ruszył tak samo, obrzydliwie powolnym krokiem. Na tym samym spacerze miał miejsce jeszcze podbiegający amstaff, który za wszelką cenę chciał zabrać frisbee, ale tu akurat na plus - bo odwołany. Chociaż, gdy wiem że pies poleci do zabawki, to go po prostu zapinam a nie podlatywał z dwa czy trzy razy. No i kundel, który biegał koło nas, a właścicieli widać nie było... Cóż.
Trzecia sytuacja miała miejsce przy ruchliwej ulicy, na chodniku. Warto dodać, że mieszkam w centrum dużego miasta, więc to nie była jakaś wiejska uliczka. Przechodzę przez pasy z dwoma psami. I nagle widzę z naprzeciwka biegnie do mnie chesapeake bay retriever. Przeszłam już na drugą stronę ulicy, zatrzymałam się, bo to był mój cel podróży, gdyż tam byłam umówiona. Właściciel zawołał kilka razy tego psa w trakcie, kiedy ten biegł, ale nie muszę chyba mówić, że bezskutecznie i na tym się zakończyło. Piesek podszedł najpierw do Nadii, a ja w tym czasie zapytałam właściciela czy mógłby go zabrać, o dziwo - spacerkiem bo spacerkiem, ale zaczął iść. Gdy Nadia mu się już znudziła, celem do którego zmierzał, był Blow, który tego psa nie toleruje, złapałam go więc prawie za obrożę i odciągnęłam jak najdalej się tylko dało, Blo zaczął warczeć, a w tym momencie kochany chesapeake się rzucił. Wyglądało to mniej więcej tak, że rozdzielałam dwa gryzące się przy moich nogach psy, jeden w jedną rękę drugi w drugą, trzymając jeszcze na smyczy Nadię. Mniemam, że około trzydzieści kilo podniosłam jedną ręką za sierść i odciągnęłam od Blow, na którego naskoczył. Właściciel podszedł, gdy już było kilka sekund po odciągnięciu, wziął ode mnie psa chesapeake i tyle, odszedł. Ani żadnego przepraszam, ani żadnej ingerencji, wówczas gdy już zaczęły się gryźć.
Czwarta sytuacja miała miejsce już pod koniec spaceru, Blow trochę ode mnie odbiegł, a wtem zaczęły go gonić dwa inne psy, jeden był mocno w typie owczarka niemieckiego, a drugi mocno w typie pitbulla (oba były ogromne i upasione), Ble zaczął przed nimi uciekać, zrobiły może z 50 metrów za nim aż w końcu go dogoniły, wpadły na niego i zaczęły go gryźć.Tutaj pewnie nasuwa się pytanie. Gdzie jest właściciel? Dobre pytanie widziałam kogoś 50 metrów za krzewami, ale czy to on? Być może, bo stamtąd przybiegły psy. Trwało to chwilę, bo później wbiegłam w nie krzycząc "kurwa, na smycz!" tak, aby baba usłyszała, mając nadzieję, że to właścicielka, bo liczyłam na jakąkolwiek reakcje. Choć myślę, że powinna ona nastąpić, wówczas gdy słychać było warkot. Jeden pies odpuścił, drugi jeszcze miał jakiś problem i stanął nad Blow. Wyjęłam go spod "owczarka" za skórę na kryzie. Wtem wynurza się z krzaków królewna. Z rękoma w kieszeni, z miną, jakby nic się nie stało. Zaczynam do niej bluzgać, że kundle się na smyczy trzyma albo chociaż się interweniuje, zaczęła je zapinać na smycz, ruchem tak wolnym, że nawet nie będę tego komentować. Sprostowałam to zdaniem "trzeba było tak wcześniej, to bym 20 kg właśnie na rękach nie trzymała.". Tak wkurwiona jeszcze dawno nie byłam, ale "najlepsze" było jeszcze przede mną.
szczeniak asta :)

Piąta
i ostatnia (póki co) taka "większa" sytuacja i mam nadzieję, że to naprawdę będzie już koniec takich sytuacji miała miejsce w środę (26 paź). Umówiłam się ze znajomą w parku, czekając na nią, podszedł do nas szczeniak amstaffa (widoczny na powyższym zdjęciu), Blow trochę się z nim poganiał, ten piesek się przywitał ze mną i w pewnym momencie podbiegł do nas drugi amstaff, starszy. Młody zaczął gwałcić Blow, a Blow zaczął się na to denerwować, wydaje mi się że starszy bronił malucha albo myślał że Blow mu się stawia i chciał go ustawić, pogonił go raz, tak dosyć łagodnie, ale widziałam że na tym się nie skończy, więc po prostu chciałam zabrać stamtąd Blow, a więc stojąc od nich 20 metrów podeszłam, odciągnęłam za obrożę napierającego na Blow starego asta, a w tym momencie chciałam złapać Blow ale on z tym szczeniakiem zrobili krok dalej, puściłem więc tego starucha, a staruch jak wyleciał do Blow z ryjem i od razu chciał łapać za kark, dobrze że Blow się w dobrym momencie położył, a ja w tym czasie, nie zastanawiając się ani sekundy, bo praktycznie ta sekunda myślenia mogła być już ostatnią mojego psa.... chwyciłam i podniosłam Blow JEDNĄ RĘKĄ NA WYSOKOŚĆ SZYI za sierść i skórę na łopatkach, zrobiłam to tak szybko, że ast się chyba nawet nie skapnął. Podejrzewam, że uratowałam mu życie, bo ast doleciał z zębami IDEALNIE do karku, i naprawdę - ćwierć sekundy dłużej i jego szczęki by się tam znalazły. Kocham go najbardziej na świecie i nie wyobrażam sobie, że coś mogłoby mu się stać. Jestem tak bardzo "za nim" i podobnie jest w drugą stronę, że nawet sobie nie mogę tego wyobrazić, jak mocno jesteśmy ze sobą związani. I tutaj też nasuwa się kolejne, to samo pytanie - gdzie właściciel? Rozmawiał sobie z kolegą 50 metrów dalej, a gdy już było po całym zajściu, nawet się nie odwrócił. Gdy te same psy chciały podejść do idącej do mnie mojej znajomej, ta skróciła psa, a on bezczelnie zapytał "czy coś się stało?", odpowiedziała na to, że jej może się rzucić na szczeniaczka, właściciel odpowiedział "no i coś się stanie?"... Nawet tego nie skomentuję. O dziwo, zabrał tego starucha, ale szczeniak i tak sobie podchodził do wszystkich psów. Są ludzie, i parapety. Jak to mawiają.

tak wyglądała noga mojego brata, gdy wyszedł z psem do parku NA SMYCZY.

wtorek, 24 maja 2016

Serce, stawy. Jak otyłość wpływa na nie?

          Dobra, czas na chwilę odkurzyć bloga, bo poprzez natłok informacji chyba nie jestem w stanie ogarnąć życia i chciałabym gdzieś to z siebie "wylać" oraz coś Wam przez to przekazać, no a przede wszystkim chciałabym jakąś notkę w postaci "pamiętnika". Blog jest o Nadii, więc ten post będzie głównie o niej.


Ostatnia notka była o zdrowiu Nadii, ta będzie podobna, bo od tamtej notki nie dzieje się u niej nic szczególnego poza wycieczkami dom;wet;dom;wet;dom.




 





Chyba nie muszę mówić, że Nadia wyglądała prawie zawsze strasznie, a przez rok siedzenia w domu wygląda jeszcze gorzej i jej waga dobiła prawie do 40 kg (żeby było jasno - przy wzroście 51 cm). Jej optymalna waga, przy jakiej wygląda okej, to około 28 kg, w efekcie ma aktualnie jakieś 10 kg za dużo. To co wyżej opiszę, jest spowodowane prawdopodobnie starością, ale waga w tym nie pomaga, dlatego omdlenia są tak częste (bo serce nie daje rady), no i łapy nie dają rady. Jeśli komukolwiek się wydaje, że otyłość psa, jest okej i nigdy nie odbije się na zdrowiu psa, "bo teraz jest dobrze i fajnie", to głęboko się myli, ale mam nadzieję, że nigdy nikt nie będzie musiał patrzeć na nieprzytomnego, zjeżdżającego psa, który niejednokrotnie prawie walnął głową o schody, gdyby nie moja reakcja. Straszne? Możecie sobie wyobrazić tylko to, co wtedy czułam, bo nie ma chyba nic straszniejszego od widoku ledwo żyjącego psa i tak naprawdę kroku od jego stracenia. Bo w końcu nikt mi nie da gwarancji, że z powrotem dojdzie do siebie. Nie będę słodzić, napiszę prosto z mostu tak, jak jest, bo problem grubych psów jest ogromny, a właściciele nie zdają sobie sytuacji z tego, jak bardzo niszczą życie swojemu psu przez to, a przy okazji swoje, bo odejście przyjaciela, do fajnych atrakcji nie należy. Swoją drogą, nie wiem jak można utyć psa tak, że zmienia się w świnię, serio. Co to daje? Ani to piękne, ani to wygodne, a przede wszystkim - ani to zdrowe. Wręcz bardzo odwrotnie. Żeby była jasność - Nadię karmiła moja mama, dlatego tak wygląda, teraz karmię ją ja i karmić będę żeby schudła a potem utrzymywała prawidłową wagę. Chyba jakoś Blow wygląda? ;)


Więc zacznijmy od początku. Od lutego do kwietnia Nadia omdlała mi na schodach albo po wejściu na nie około 4 razy. Od razu wet, tabletki, leki. Mówi się o tym dosyć łatwo, zwłaszcza w takim odstępie czasu, ale nie ma chyba nic gorszego niż łapanie własnego psa, który po kilku kaszlnięciach osuwa się na wiotkich nogach. Generalnie w ciągu kilku razy kiedy pojawiłam się w tej samej klinice, ale cały czas u innych lekarzy, ŻADEN nie zwrócił uwagi na jej wagę, żaden nie poradził, aby schudła. Heh, mentalność polskich lekarzy, a niby na korytarzu aż się roi od Royal Caninowskich plakatów "stop optyłości zwierząt". Smutne, ale prawdziwe.


Po około dwóch miesięcy faszerowania tabletkami, które miała niby przyjmować do końca życia, pies znowu zjechał mi po schodach. Po tym incydencie miałam umówić się na USG serca.


W między czasie suka zaczęła utykać na nogę, jednego dnia było tak tragicznie, że po wstaniu z posłania czasami nie mogła stanąć na tylną łapę i trzymała ją lekko w górze. Widać było, że nie opiera całego ciężaru na niej, ale ogólnie było ok, zwłaszcza po rozchodzeniu.


Kiedy pojechałam do weta, oczywiście suka nie zakulała, a wet kazał od razu faszerować mi psa najróżniejszymi lekami. Co w takim przypadku jeśli lek zupełnie będzie nietrafny do choroby, na jaki ciul wtedy faszerować psa jakimiś lekami? Założyłam, że chcę od razu robić prześwietlenie i dopiero wtedy, po diagnozie zdecydujemy co dalej. Rozumiem, że to jest rutyna, ale serio, kieruję to do wszystkich - zanim zaczniecie jakkolwiek leczyć, zdiagnozujcie problem, a nie leczcie w ciemno, inaczej wydawanie kasy, faszerowanie psa czym popadnie nie jest zbyt spoko ;)  Nie sztuką jest zaleczyć, a sztuką wyleczyć jeśli to możliwe. Nie lubię robić nic w ciemno, więc twardo postawiłam na swoim i właściwie wyszłam bez niczego, ale 50 zł za wizytę zostało. Wiadomo, gdy wchodzi się na ambicje, to wtedy trzeba się inaczej odegrać. Ze względu na omdlenia, wiek, powiększone serce ogólnie nie wiadomo było jak zniesie premedykację i czy w ogóle się z niej wybudzi. Od razu umówiłam ją na USG, a przy okazji USG miałam zrobić RTG bioder jeśli badanie wyszłoby ok. Mimo, że facet chciał wcisnąć mi jakieś gówno na niewiemcoalezarobię to jako pierwszy chyba z weterynarzy sam kazał odchudzić psa i powiedział coś, czego bym się nie spodziewała "lepiej żeby takie rasy były ok albo nawet przesadnie za chude, niż za grube".


Kiedy przyszedł dzień USG, bałam się bardzo, co wyjdzie, co się okaże. Po tym badaniu lekarz wziął ją na RTG, a na wcześniejszej wizycie zrobiłam badanie krwi. Mnóstwo badań, ale co poradzić, gdy zdrowie zjebało się do granic możliwości? Mentalnie byłam przygotowana na jakąś straszną diagnozę, ze względu, że żyłam ze świadomością, że mój pies ma problem z sercem i ogólnie nie jest w jak najlepszej kondycji, bałam się, że usłyszę coś jeszcze gorszego... Badania krwi wyszły ok, stwierdzona niewydolność serca, zwyrodnienia stawów, kręgosłupa, ale co najważniejsze... bioderka i kręgosłup są bardzo ok jak na ten wiek, "panewki bardzo ładnie zaokrąglone i głęboko osadzone". Ale jeszcze z tych lepszych wiadomości mogę powiedzieć, że Nadia powolutku sobie chudnie i zbiła już 2 kg. Oby tak dalej...


Zdjęcia niestety stare, ale nadal tak samo piękne. Tym akcentem kończę swój wywód. Pozdrawiam!

poniedziałek, 21 września 2015

Zakończenie...

Zakończenie prowadzenia bloga, zakończenie Nadusiowego sportowego życia, zakończenie praktycznie wszystkiego co związane z Nadią...


Trzy tygodnie temu, kiedy przywitało mnie rozpoczęcie roku szkolnego, zawaliło się praktyczne wszystko. I nie chodzi tutaj o koniec wakacji, bo to chyba w tamtej sytuacji miało najmniejsze znaczenie. Chyba najgorszy dzień w moim życiu. Zastanawiałam się o której godzinie, tego dnia strzelę sobie w łeb ;)


Na rozpoczęcie wstałam dosyć późno, ponieważ zawsze wszystko robię w pośpiechu, gdyż wolę się wyspać. Wykonując rutynowe czynności, spojrzałam na zegarek i stwierdziłam, że nie starczy mi czasu, aby przejść się z psami do pobliskiego parku, więc wyszłam z nimi tylko na kilkuminutowy spacer na "sikupę" na podwórko. Zapowiadał się upalny dzień, jednak o poranku temperatura sięgała może z 20-coś stopni w cieniu, więc nie była to jakaś pustynia.


Kiedy psy zrobiły, co miały zrobić skierowałam się w stronę klatki schodowej i ruszyłam w jej stronę. Blow, jak to on wbiegł szybko jak strzała na górę, natomiast Nadia, jak przystało na jej wiek, wchodziła powoli, w swoim żółwim tempie, a ja za nią. Mieszkamy na drugim piętrze. W połowie wchodzenia, zaczęła kaszleć i przystawać, ja stojąc z tyłu cały czas ją obserwowałam, ponieważ myślałam, że zwymiotuje. Przeszła może z parę kroków, weszła na kolejne stopnie i... wtedy odwróciła głowę w moją stronę, ale nie skręcając ją, tylko unosząc głowę spojrzała na mnie tak, jakby chciała mi powiedzieć, że coś jest nie tak, następnie OSUNĘŁA SIĘ na łapach. Stałam za nią i szybko ją chwyciłam, zestawiłam ze schodów, próbowałam ją postawić, niestety... przednie łapy jej się rozjechały, natomiast tylne były bezwładne i dosłownie na nich opadła, głowa wisiała i całe ciało było w górze tylko dzięki mojej sile... Położyłam ją, zaczęłam ją wołać (wołać? chyba drzeć się...), poklepywałam ją po klatce piersiowej, po mordce, aż po kilku sekundach "wróciła do żywych". To był jakiś idealny zbieg okoliczności, że tam byłam, że stałam za nią. Nie chcę nawet myśleć, co byłoby gdyby zjechała na schodach i uderzyła w nie głową, czy w cokolwiek innego... Szybko wstała, i była gotów wchodzić do domu i normalnie funkcjonować. To działo się chwilę, ale dla mnie... to były godziny w tak wysokim poziomie adrenaliny.


 Po południu poszłam z nią do weterynarza, niestety nie mogłam zareagować natychmiastowo, ze względu na to, że mój pies właśnie stracił przytomność bez wysiłku, gdzie upał nie dał jeszcze o sobie aż tak znać. I trochę średnio odpowiedzialne jest po takiej akcji narażanie ją na wysoką temperaturę, która zaczynała z minuty na minutę rosnąć oraz wysiłek. Co innego gdybym miałam ją wsadzić w auto i pojechać do weta, ale niestety, wszyscy wiedzą jak podróżuje się zapchanymi autobusami bez klimatyzacji w upał. Istna katorga. Istotnie rzecz biorąc - musiałam czekać na kogoś, kto dysponuje autem.


No i pojechaliśmy... Wybraliśmy lecznice, w której jeszcze Nadię nie leczyliśmy, ale która cieszy się bardzo dobrą opinią. Przez te wszystkie lata odwiedzaliśmy pobliskiego weterynarza, ze względu na to, żeby psa tylko zaszczepić, bo nic innego się nie działo, jednak oni nie mają żadnych urządzeń RTG itd. i również z doświadczenia znajomych wiem, że to średnia lecznica pod względem diagnostyki lub leczenia. 

Wetka obmacała Nadię, osłuchała ją (usłyszała szmery) i zaleciła RTG, które wykazało zmiany w lewym płucu, zmiany w przełyku i... powiększoną lewą komorę serca. Jednak nie jakoś strasznie, gdyż zastawki się podobno domykają. Generalnie stwierdziła, że organizm jak na jej wiek i nadwagę jest w normie, a zmiany jakie w nim zaszły (czyli wszystko to, co wymieniłam wyżej) to przyczyna wieku, w żadnym wypadku nadwagi (jednak ja uważam, że to również mało swój wpływ, ale wetka powiedziała, że to przyczyna starzenia się). Odradziła też wszelki wysiłek, zwłaszcza w upał. Więc nie dodawanie jej zdjęć, ani nie pisanie o niej nie jest powodem tego, że mam bordera i już Nadia jest porzucona i nie chodzi ze mną na spacery tylko... Nadia po prostu już nie może nam towarzyszyć podczas robienia kilometrów.


Czy zauważyłam jakieś zmiany w jej charakterze? Podobno zmiany w sercu da się łatwo zauważyć, a ja stwierdzę, że... nie, a wszyscy, którzy znali Nadię nie wspomnieli nic o tym, że może mieć jakieś sercowe problemy. Oczywiście, zmiany było widać, zwłaszcza, gdy upały dały o sobie znać. Nadia zrobiła się wolna, nie chciało jej się nic, strasznie dyszała, wówczas gdy np Blow i inne psy nie dyszały, zipiała bardzo głośno. Jednak myśleliśmy, że jest to przyczyna wieku jak i otyłości, a nie tego, że może być coś nie tak, lecz omdlenie było dla mnie światełkiem w tunelu, od razu wiedziałam, że to coś z sercem. Według wetki omdlenie było prawdopodobnie spowodowane niedotlenieniem mózgu, bo nie było ani żadnego wysiłku, ani jakiegoś wielkiego upału, który by spowodował taką reakcję. Dobrze, że szybko zareagowaliśmy po pierwszym omdleniu i od razu odwiedziliśmy weta... Podejrzewam, że po kolejnym miałabym tylko bordera....

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Półtora za nami...


Odkąd Blow jest u mnie chyba stałam się bardziej optymistką, samo spoglądanie na brzdąca to, jak rośnie i jaki jest mądry powoduje u mnie uśmiech na twarzy. Jest cudownym psem, mimo, że tak bardzo mnie czasem wkurza... Jest u mnie już półtora miesiąca, a nadal puchnę z dumy jak mądrego mam psa!!!



Jest idealnym szczeniaczkiem, o dziwo bardzo ogarniętym i mądrym jak na swój wiek, ale wiadomo, że czasem coś mu odwali. Pilnuje się bardzo na spacerze, nie ucieka, słucha się.

Rośnie jak na drożdżach, czasem się zastanawiam jak to możliwe, przecież niedawno mogłam go położyć na brzuchu i cały mi się mieścił albo trzymać na rękach przez pół godziny, a teraz po paru minutach drętwieją mi ręce.

Jedyną jego słabością są psy, zwłaszcza takie, które lubią się bawić, ale też takie, które mają go gdzieś. Kompletnie traci mózg i głuchnie, po kilku sekundach dopiero jestem w stanie go odwołać. Jednak traci mózg tylko wtedy, kiedy jest już blisko psa albo już się z nim wita, a jeśli jest w jakieś tam odległości od niego to jestem w stanie go odwołać od jakiegokolwiek. Kolejną rzeczą jaka mnie w nim wkurza, jest wpieprzanie zdechłych ptaków, kup i wszystkiego co jest tak bardzo fuj, co prawda po kilku opieprzach już troszkę się ogarnął, jednak nie do końca jeszcze mu w tej kwestii ufam. Uwielbia także ludzi, a gdy cmokną albo pociumkają to już w ogóle jest im oddany na całe życie.


Przepięknie się szarpie dosłownie wszystkim co podsunę, szmatką, foliówką, szarpakiem, hipnotyzuje się na dyski i uwielbia wszystkie włochate zabawki. Fajnie pracuje na żarełko, mimo, że z miski średnio chce jeść.


Jedyne czego się boi to szczekających psów albo rzucających się w jego stronę, galopujących do niego, tak jakby zaraz miałyby mu spuścić lanie. Pod tym względem jest kompletną ciotą, ale jest coraz lepiej i mogę już się z nim szarpać przy szczekającym psie.


Jeśli chodzi o zachowanie w domu to ogarnia klatkę, lubi z niej korzystać, ale spać zdecydowanie woli na panelach między łóżkiem a ścianą... Na początku było trochę darcia ryja, bo jak mamcia mogła zamknąć małego szczeniaczka? Darł się, gdy zorientował się, że nie może wyjść. Później gdy wychodziłam z pokoju, a on to widział, jednak to było tak, że darł się parę minut i szedł spać.  Z klatki wychodzi na komendę, a po wyjściu zawsze cieszy się jak głupi 

Nie niszczy, a jak już to naprawdę drobne rzeczy.  No dobra, pogryzł mi rączkę od szuflady od moich pięknych, nowiutkich, białych mebelków I kabel od internetu, ładowarkę, ale można przymknąć na to oko (jak na wszystko). W końcu to mój kochany pieseczek, c'nie?


Perfekcyjnie jeździ tramwajem, autobusem, samochodem, pociągiem, zazwyczaj tylko śpi albo obserwuje. Jest genialny pod względem wszelakich środków lokomocji.


Nakręca się na to, jak jakieś psy się bawią, no bo co on nie może? On też by chciał!


Umie dosłownie kilka rzeczy, które są mi przydatne. Siada, waruje, zostaje, no i ma komendę zwalniającą oraz na łapanie zabawki do szarpania 

Misio jednak pogodził się z tym, że jest u nas maluch, pilnuje swojej kości, a gdy nie chce wszamać jajka surowego to wołam Blow tak, jak chciałabym mu to dać, wtedy jajka w pół sekundy nie ma Siwieje coraz bardziej, ale nadal jest moją niezawodną modeleczką i misiem do przytulania, grubasek kochany!


Wszystkie zdjęcia mojej twórczości!

wtorek, 26 maja 2015

Największy Cios w moim życiu!

Więc jak już pewnie duża większość wie, od 7.05 jest u mnie Blow, mój wymarzony, długo wyczekiwany borderek <3


Fot. K9Action canine photography

Jak to było?


Było bardzo ciężko, przez trzy lata prosiłam mamę o psa, szanse na bordera z hodowli malały, właściwie wiedziałam, że kategorycznie go nie będzie, bo cena, bo łobuz, bo szczeniak. Wchodziły w rachubę jedynie psy borderowe z adopcji, ale czym mniejsze były szanse na jakiegokolwiek bc, tym bardziej pragnęłam jakiegokolwiek psa by z nim coś porobić, rozwijać się, spełniać marzenia. A zwłaszcza, gdy oglądałam swoją przepełnioną sportowymi psami tablicę na facebooku.


O miocie usłyszałam właściwie podczas mojego drugiego w życiu treningu w Łódzkim klubie Dynamite Dogs, jednak tylko przeleciało to przez moją głowę, jak praktycznie każdy borderowy miot i nie nastawiałam się zbytnio za bardzo na to, że to właśnie TA hodowla oraz TEN człowiek spełni moje największe marzenie... Wszystko zapowiadało się stopniowo i powoli, a nic na to nie wskazywało, że moje życie się odmieni.



Jednak to Agata pokazała mi go głębiej i namawiała, której zawdzięczam to w każdym stopniu, że włożyła taki nacisk w to, żebym miała Blow <3 Było to w kwietniu, dokładnie przed Wielkanocą.

Fot. K9Action canine photography

Jak tylko dostałam link do FP od niej to tylko przeleciałam zdjęcia, oglądałam matkę, ojca i od razu rozmarzałam jak fajnie byłoby mieć drugiego psa, a zwłaszcza bordera...


Święta spędziliśmy u babci, wówczas kiedy wróciliśmy, zaczęłam sprzątać, przez miesiąc sprzątałam, pomagałam mamie w porządkach domowych, była zadowolona, strasznie, ponieważ lubi jak jest czysto, a zwłaszcza gdy robię to ja. Ponieważ byłam przed egzaminami nic nie wspominałam o psie, w ogóle, żeby nie załapała kolejnej wymówki, że będę biegać z psem, a egzaminy się zbliżają, nowa szkoła itd. Więc zajęłam na spokojnie porządkiem, a po egzaminach miałam od razu wspomnieć o psie. Przez cały miesiąc ogarniałam na błysk dom, aby miała dobry humor i aby się nie denerwowała oraz zobaczyła, że mi zależy. Niekiedy było naprawdę ciężko, bo byłam zmęczona strasznie, a mama poprosiła mnie o coś, wiecie jak ciężko było nie powiedzieć "nie chce mi się"? Na każde zawołanie byłam przy niej, nie siedziałam przy telefonie, gdy przyszłam ze szkoły, tylko od razu sprzątałam, nie wychodziłam nigdzie bo musiałam posprzątać przed przyjściem mamy. Tak strasznie mi zależało, ale byłam świadoma tego, że może nie wyjść nic, generalnie zbytnio się nie napalałam na to, że mogę mieć tego psa, nie chciałam później się denerwować, a mama miała czasem i to dosyć często w kwestii psów takie odchyły. Mój plan działania był tak zdeterminowany, że nawet, jeśli by się nie zgodziła, dalej tak samo zapieprzam sprzątając. Byłam skłonna także podjąć jakąś dorywczą pracę, by zapłacić samemu za psa. Wiadomo, czego się nie robi dla spełniania marzeń?

Fot. Karolina Ziemiszewska

Już od tygodnia tyle emocji jakie się we mnie kotłowały były nie do opisania, każda myśl była przeznaczona właśnie dla tego bodera, na myśl o tym stawało mi serce i zapierało dech w piersiach. Nie lubiłam w ogóle nawiązywać do tematu jakiegokolwiek psa, bo zawsze kończyło się to nerwami. Denerwowała się mama, ja, wszyscy. Jednak w piątek, późnym wieczorem zawołałam mamę do swojego pokoju, opowiedziałam jej wszystko co i jak, i..... wstępnie się zgodziła <3 Byłam już wtedy najszczęśliwsza, ale powiedziała, aby dać jej czas do poniedziałku!


Natomiast na następny dzień, pytałam czy już coś myślała, czy jeszcze nie. Jednak odpowiedziała standardowo - w jej typie, że żadnego psa nie będzie... Często robiła tak, że najpierw się zgodziła, a później plany legły w gruzach. Nawet się nie zdziwiłam. Ale świat się zawalił, poniekąd. Nie dawałam za wygraną, więc postanowiłam przeprowadzić rodzinną, wspólną głębszą rozmowę i po niej była już bardziej na tak. Codziennie rozmawiałam z nimi, a w poniedziałek mieli mi dać ostateczną odpowiedź. Był już chętny dom na mojego bordowego, więc szanse jeszcze bardziej malały i kazałam się spieszyć z decyzją.


Każdy, komu opowiadała o borderze, odradzał wzięcie psa za tyle kasy, jednak wiedziała jak mi na tym bardzo zależy. Ale tym bardziej bałam się, że się rozmyśli, skoro każdy odradza. Zwłaszcza, że moja mama jest bardzo wpływową osobą jeśli chodzi o otoczenie i zrobi tak, jak inni jej mówią/każą.


Nastał poniedziałek, z trudem wytrzymałam do wieczora, aż wrócą z pracy. Oczywiście standardowo pięknie posprzątałam, żeby nie było żadnych spięć. To był ważny dzień. Decydujący o wszystkim.

fot. Karolina Ziemiszewska

Kiedy dostałam zgodę na psa, myślałam, że się zabiję ze szczęścia, cała się trzęsłam, nie wiedziałam co się dzieje... Dosłownie. To było piękne <3 Życzę każdemu, żeby doświadczył czegoś takiego i sobie, żeby takich chwil było jeszcze więcej... <3


Fot. Karolina Ziemiszewska

W momencie, kiedy mama się jeszcze nie zdecydowała dostatecznie, pojechałam pierwszy raz do hodowli i wtedy już się zakochałam, wiedziałam co jest co.

Fot. Kasia Tyszkiewicz

Wiedziałam, że będzie mój, że to mój pies, mój border, mój wymiatacz. Życie nabrało kolorów, byłam tak wtedy szczęśliwa <3

Fot. Karolina Ziemiszewska

Jest najlepszym psem pod słońcem. Mimo, że miał być smooth, merle oraz working... Jednak serce wybrało inaczej. Cieszę się, że trafiłam właśnie na niego. Decyzji nie żałuję, mam nadzieję, że będzie fajnym typem showka (doskonała, doskonała!) i przejmie cechy jak najbardziej po mamie, bo jest genialna, nie tylko z charakteru, ale również i z wyglądu.

Fot. Karolina Ziemiszewska

A co na to Nadia? Takie pytania padały nie raz, właściwie za każdym razem, kiedy ktoś dowiadywał się o tym, że mam Blow.
Nadia, jak to Nadia, typowo Nadiowa reakcja i jak widać, zagryzły się na śmierć :D Ta noga miała go udusić, gdyby ktoś pytał.


Młody jest ekstra, strasznie mi się podoba. Łobuz z niego, ale potrafię go wymęczyć (jeszcze, póki robi 10 kroków na mojego jednego :D), a w nocy idzie pięknie spać. Pogryzł mi kabel, podrapał ściany i pogryzł mi rączkę od szuflady od moich pięknych mebelków :( zrobił też generalny burdel z gazetami oraz wywalił całą zawartość klatki (koc, zabawki) na zewnątrz i to jedyna szkoda, jaką zrobił... jak na razie... Ciekawe co pójdzie w następnej kolejności. Powoli zaczyna wskakiwać na łóżko, a z rozbiegu wychodzi mu to całkiem zgrabnie. Lubi się szarpać, lecz nie ma jeszcze pewnego chwytu, jednak ostatnio jak się nakręcił to aż warczał. Jeśli chodzi o aport, to czasem tak czasem tak, ale przy dopingu mi przyniesie, też trzeba dopracować. Ogarnie, najważniejsze, że interesują go zabawki, jedzonko z ręki. Jedyne co umie to siad i lie down oraz przybieganie na zawołanie, chcę zadbać o dobry socjal, a dopiero później zapełniać głowę sztuczkami, które są tak naprawdę niepotrzebne tak, jak socjal. Widzę, jak rośnie, chodź chcę żeby rósł, rósł jak najszybciej, ciekawe jak piękny będzie, gdy będzie dorosły <3

Fot. Karolina Ziemiszewska

A dlaczego "BLOW"? Właściwie to imię miałam zapisane w pamiętniku, wzięło się od firmy produkującej baterie, które kupiłam. Blow znaczy cios, tym bardziej pasuje. Ale wydaje mi się, że pasuje. Podoba mi się to imię i takie zostanie, bo pieseł też już się przyzwyczaił.

Ten Cios był zdecydowanie prawdziwym Ciosem, wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że musi być mój. Urodził się w marcu, podobnie jak Nadiaczek, a trzy dni przed pytaniem codziennie widziałam bordery, których nigdy wcześniej nie widziałam.... <3